Ujrzeliśmy jego gwiazdę

Homilia Józefa Kard. Ratzingera (6 stycznia1999).

Zeszłego listopada mogłem (z moimi współpracownikami) zwiedzić słynie papieskie obserwatorium astronomiczne w Castel Gandolfo. Widzieliśmy olbrzymie teleskopy, za pomocą których uczeni ojcowie - jeszcze do niedawna - usiło­wali przebadać mapę nieba. Dzisiaj to wszystko stanowi jedynie muzeum; bynajmniej nie dlatego, że nie funkcjonują już apara­ty; nie, światła nad Rzymem i prawie nad całą Europą stały się tak rażące, że nie sposób zobaczyć jakichś gwiazd i niemożliwe jest jakiekolwiek badanie nieba z tego miejsca ziemi. Trzeba było więc udać się do odległego i niezamieszkałego zakątka w Amery­ce, aby tam kontynuować badania. Światło człowiecze - nasze, przez nas zrobione światło - zakryło światła niebieskie. Nasze światła pozwalają oglądać tylko siebie samego, a zakrywają gwiazdy Boga. Ta właśnie sytuacja obrazuje nam to, że my - którzy wszyst­ko chcemy sami robić - nie potrafimy już rozpoznawać stworzenia Bożego i śladów Boga.

A oto przychodzą ci ze Wschodu i powiadają o sobie: „Ujrzeliśmy Jego gwiazdę i przybyliśmy oddać Mu pokłon”. Cóż to byli za ludzie, cóż to była za gwiazda?

W nowym przekładzie Pisma świętego słowo „magoi” (magowie) zostało przetłumaczone jako „interpretatorzy gwiazd”, tj. astrologowie. Z pewnością jednak ci mężowie nie byli ani magami, którzy chcieliby podporządkować sobie świat i Boga, ani astronomami w dzisiejszym naukowym znaczeniu, ani też astrologami, którzy mieliby wgląd w tajemnicę jutra i tę wiedzę chcieliby sprzedawać. To byli raczej ludzie, którzy szukali czegoś więcej; szukali właściwego światła wskazującego nam drogę, którą musimy iść w naszym życiu. To byli ludzie, którzy byli przeko­nani o tym, że Bóg zostawił w stworzeniu swą ręką pisane znaki, które my musimy i możemy starać się odczytać. To byli Ludzie, którzy wiedzieli, że otrzymaliśmy zadanie, aby - dla osiągnięcia prawdziwego życia - znaleźć ślady Boga i nimi się kierować. To nie byli więc ludzie szukający przygód, jak nowożytni żeglarze objeżdżający naokoło świat, którzy chcieli zdobyć nowe wiado­mości o ziemi, a sobie przy tym przysporzyć chwały; nie było w nich także tej ciekawości nauki, która posłałaby rakiety w naj­dalszy zakątek wszechświata, aby tylko wyrwać mu ostatnie tajem­nice. Ich wzrok sięgał o wiele dalej: to byli ludzie, którzy szukali Boga, a przez to też siebie samych. Oni poszli śladami Abraha­ma, który usłyszawszy glos Boga, z Jego powodu stal się pielgrzy­mem; oni też byli ludźmi niespokojnego serca, którzy nie potra­fili zadowolić się mapą i czysto naukową wiedzą, lecz szukali praw­dziwej mądrości, która mówi, jak mamy żyć, jak być człowiekiem. Być może te cechy właściwe i szczególne owych tajemniczych ludzi możemy najlepiej zobaczyć, gdy przyjrzymy się dokładniej kon­trastowi, na jaki natknęli się w Jerozolimie.

Na pierwszy plan wysuwa się tu Herod. Owszem, jest on za­interesowany tym Dzieckiem, ale nie dlatego – jak sam mówi – aby oddać Mu pokłon, ale aby Je pokonać. To człowiek władzy, którzy w drugim człowieku może odkryć jedynie konkurenta. A ostatecznie widzi konkurenta nawet w samym Bogu, ba, w Nim widzi konkurenta najgroźniejszego, takiego, który pra­gnie człowiekowi ograniczyć jego własną przestrzeń życiową i jego własną wolę i nie chce pozwolić mu, aby dysponował sobą bez ograniczeń. Dlatego Boga trzeba zlikwidować, a !udzie mu­szą zostać sprowadzeni do roli pionków w potyczkach o władzę. Łatwo wydawać wyrok na takiego brutalnego władcę, ale sądzę, że powinniśmy się zastanowić, czy w nas nie tkwi coś z Heroda. Czy i my nie uważamy Boga za konkurenta naszego życia, który ustawia nam slupy graniczne, aby przeszkadzały robić, co się chce; konkurenta, który nam chce coś obciąć z dysponowania własnym życiem. I tak stajemy się wewnętrznie rozgniewani i przygnębie­ni, ho wpakowaliśmy się w rebelię przeciw podstawie wszystkich rzeczy. Wyjście z tego – pojednanie – możemy znaleźć dopiero wówczas, gdy nie tylko przestanie zajmować nas idea konkuren­cji, lecz gdy rozpoznamy, iż obecność wszechmogącej miłości nic nam nie zabiera, w niczym nam nie zagraża, a ofiarowuje prze­strzeń, w której dopiero rzeczywiście można żyć.

Następnie występują mieszkańcy Jerozolimy. Nie trzeba ich zaraz potępiać! To byli ludzie jak my: znaleźli się wśród nich dobrzy i źli. Byli tak zajęci swoimi troskami, trudami i małymi radościami dnia codziennego, iż na więcej nie mieli ani czasu, ani siły. Podobnie też dzieje się z nami, jakże łatwo wkręcamy się w kierat codzienności, w kierat pogoni za coraz więcej i coraz wyżej, a nie chcemy iść drogą do Boga.

W końcu pojawiają się też uczeni w Piśmie, teologowie, spe­cjaliści od Pisma świętego, którzy wiedzą o nim wszystko, znają wszystkie możliwości interpretacji, potrafią z miejsca określić położenie wszystkich tekstów i rzeczywiście w dużej mierze mo­gli służyć szukającym prawdziwą pomocą. Ale – jak powiada Au­gustyn – dla innych są oni drogowskazem, pokazują drogę, a sami nie ruszają się z miejsca. Pismo święte stało się ostatecznie dla nich jedynie atlasem ich ciekawości albo zbiorem idei możli­wych do opanowania, o których można dyskutować. Nie przy­szło im jednak do głowy, że o tych ideach nie tylko się wie i dys­kutuje, lecz takie winno się nimi żyć. I znów w tym kontekście musimy skierować pytanie do nas samych: Czyż i nas nie kusi także, aby Pismo święte, wiarę Kościoła traktować bardziej jako przedmiot dyskusji niż jako drogę życia? Widząc różnicę między tymi, co wiedzieli, ale nie postępowali zgodnie z tą wiedzą, a tymi, co nie wiedzieli, ale – jako szukający – znaleźli drogę, winniśmy także i my rozpoznać, że Chrystus założył Kościół nie po to, aby rozprawia) nad słowem Bożym, ale aby był miejscem, w którym tym słowem się żyje. Niech w naszych sercach na nowo zrodzi się gotowość do tego, abyśmy do słów Biblii nie podchodzili jedynie jako do jakiegoś przedmiotu – obok wielu innych – naszej cieka­wości, lecz żebyśmy traktowali je jako prawdę, która powiada nam, kim jest człowiek i kim on naprawdę może być; jako prawdę, która jest drogą i dlatego żąda naszego życia; a tylko ten, kto wespół z nią żyje i idzie, odpowiada prawdzie.

Powróćmy do mędrców! Możemy sobie wyobrazić, że ci lu­dzie wystawieni byli na liczne drwiny. No bo tylko ze względu na jakąś wieść, że w Izraelu ma się narodzić boski król, tylko dlatego, żc powstała jakaś konstelacja gwiezdna, wyruszają w daleką drogę; to dla pros­todusznych ludzi jawi się tylko jako czysty ab­surd i dziecinada. Mędrcy z pewnością zostali nie raz wyśmiani. Doświadczyli na sobie losu Abrahama, który powiedział o sobie, co z kolei powtarzali pierwsi chrześcijanie: „Pielgrzymami i ob­cymi jesteśmy na tym świecie” (por. Hbr 11, 13), a więc nie cał­kiem do niego należymy. Dla mędrców nie miało jednak więk­szego znaczenia, co ludzie mówili o ich przedsięwzięciu, co sądziła opinia publiczna, która zmienia się przecież prawie z dnia na dzień. Dla nich ważną rzeczą było to, co jest prawdziwe i co daje rzeczywiste życie; i dlatego chętnie wzięli na siebie wszyst­kie drwiny ludzkie.

I w tym miejscu są znów dla nas wyzwaniem – również dzi­siaj. Właśnie dzisiaj staje się znów przygodą prawdziwe życie z wiary; przygodą jest traktowanie słów Kościoła nie jako jakiejś – przestarzałej na dodatek – teorii, jednej z wielu; przygodą jest odwaga bycia prawdziwym chrześcijaninem ze wszystkimi konse­kwencjami wiary i działania. Również dzisiaj patrzą na takiego jak na jakieś kuriozalne stworzenie i nie szczędzą mu drwin i szyderstw; również dzisiaj – my, wierzący – jesteśmy w jakiś spo­sób pielgrzymami i cudzoziemcami. Ale właśnie tego potrzebu­jemy, aby wyrosnąć z przeciętności, aby „wstrzelić się” w prawdę, w prawdziwą wielkość człowieka, którą Bóg dla nas zaplanował. Ta wielkość wyraża się w tym, że będziemy podobni do samego Boga, ponieważ Jego prawda i miłość będą naszym światłem i naszym życiem. Dlatego i dziś jest aktualne to, co przewija się przez cale Pismo święte: tutaj, na ziemi, nie mamy stałego miej­sca, szukamy przeto przyszłego mieszkania. Jesteśmy wdzięczni za piękną ojczyznę, ale ona właśnie stała się piękna dzięki temu, żc ludzie kierowali swój wzrok poza nią i wyposażyli ją w drogo­wskazy ukierunkowane na wieczność. I dalej pozostanie nasza ojczyzna piękną, jeżeli będziemy wciąż w drodze, a na nasze mia­sta i wioski rozpostrze się światło przyszłego świata.

W ten sposób doszliśmy już do drugiego pytania: Cóż to była za gwiazda, którą ujrzeli mędrcy? Przez stulecia odbywały się na ten temat najróżniejsze dyskusje astronomiczne. Kepler sądził, że to była jakaś gwiazda „nowa” czy „supernowa”, to zna­czy: jedna z tych całkiem słabych gwiazd, w których potężna we­wnętrzna eksplozja wywołała niesamowity błysk światła. Inni mówili, ze była to kometa Halleya; inni znów przypuszczali, że mogło to być pozorne połączenie Jowisza i Saturna. Dyskusja o tym jest interesująca, ale nie prowadzi nas do istoty sprawy. Ci ludzie chcieli rozpoznać ślady Boga. Byli o tym przekonani, że niebo głosi chwałę Bożą, że Bóg może być dostrzeżony w stwo­rzeniu; byli pewni, że nie ten, który szuka z pomocą choćby nie wiem jakiej lunety, ale ten, kto używa przede wszystkim lunety swego serca i swą pełną wiary tęsknotą wyrywa się w kierunku Boga, ten Go może znaleźć i potrafi się zbliżyć do Niego. Świat nie jest – jak chcą nam dziś wmówić liczne teorie – produktem przypadku i konieczności; ze świata wyziera coś więcej: rozum Stwórcy, nieskończona i niewyczerpana fantazja Boga, Jego mi­łość, z której przygotował dla nas ten świat. I również dzisiaj nie dajmy się omamić różnymi teoriami, które mogą dojść tylko do pewnego punktu i – dobrze rozumiane – nie są w ogóle konku­rencją dla wiary. Nie możemy sobie odmówić tego, aby nie oglą­dać piękna świata, jego tajemnicy, jego potęgi, jego rozumu, przez który przebija wieczny Rozum; nie możemy zrezygnować z tego, aby przez ten świat dać się wciąż od nowa prowadzić do Boga, Stwórcy nieba i ziemi. Tak postępując, dojdziemy też do wnio­sku, że Ten, który stworzył świat, i Ten, który narodził się w Betle­jem, i Ten, który mieszka wśród nas w Eucharystii, jest jednym i tym samym Bogiem żywym, Tym, który nas powołuje i chce nas przygotować do życia wiecznego.

Tak więc w tych mędrcach stały się najpierw te słowa praw­dziwe, które potem przez stulecia spełniały się coraz bardziej: Przyjdą ze Wschodu i z Zachodu, z Północy i z Południa i usiądą do stołu razem z Abrahamem, Izaakiem i Jakubem (por. Mt 8, 11) . To oznacza nie tylko, że chrześcijanie – powołani przez Boga – przyjdą ze wszystkich stron świata; to znaczy także, iż ze wszystkich duchowych źródeł – z nauki, z religii – prowadzą dro-gowskazy do Boga. Znaczy to też, że w każdym ludzkim sercu wyciśnięta jest ta gwiazda, która na koniec ląduje w Betlejem i mówi: Tu jest Ten, na którego wszystko czeka w ciszy.

I oto ci mędrcy docierają teraz do Jerozolimy, ale nad tym wielkim miastem gwiazda gaśnie i nie jest już widoczna. Co to ma oznaczać? Jerozolima wówczas nie była z pewnością tak ja­skrawo oświetlona jak dzisiejszy Rzym i światła miejskie nie mo­gły w żadnym wypadku przygasić światła gwiazd. Tutaj chodzi więc o coś innego i głębszego.

Owi mędrcy założyli jako rzecz oczywistą, że nowy król na­rodzi się na dworze królewskim; naturalnie przyjęli z góry, że Tego, który jest mądrością i źródłem wszelkiego poznania, moż­na znaleźć wśród uczonych. Ale teraz musieli stwierdzić, że w tym miejscu — owszem — znaleźli informację, ale nie samego nowo narodzonego. Musieli przyjąć do wiadomości, że Bóg jest całkiem inny, że nie ma Go w potędze tego świata, nie ma Go też tak po prostu w nauce, a nawet nie ma Go w teologii, ale pozwa­la się dotknąć. Musieli uświadomić sobie, że potęga — także potę­ga wiedzy— często raczej zamyka dostęp do Niego. Musieli więc przestawić swoje myślenie na inne tory, musieli się na nowo tego wszystkiego uczyć i musieli zmienić siebie samych. Musieli udać się do Betlejem, małego miasteczka, które przedtem było jed­nym z najmniejszych miast, ale teraz — po wsze czasy — już takie nie jest. I także tam musieli jeszcze iść do przybyszów, do naj­biedniejszych, aby znaleźć króla świata. Tak więc musieli poznać, że miara Boga jest całkiem inna, że On nie jawi się w potędze tego świata, lecz dotyka nas w całkiem inny sposób: w pokorze swojej miłości, która może naszą wolność tylko prosić, aby Go przyjęła, a przez to prz} jęcie Bóg chce nas przemienić i uzdolnić do życia Nim.

Również nasza sytuacja jest taka jak tych mędrców. Jeżeli my mielibyśmy wymyślić, w jaki sposób Bóg powinien zbawić świat, to powiedzielibyśmy tak: najpierw musi z wielką mocą obalić wszystko, co jest, i z wielką precyzją naukową wprowadzić właści­wą gospodarkę światową, aby każdy miał wszystko to, czego sobie zażyczy. Takie jest nasze myślenie. W rzeczywistości byłoby to pogwałcenie i jakieś wyobcowanie człowieka, ponieważ właśnie obumrze w nim to, co jest jego najgłębszą istotą. No bo wówczas nie byłaby brana pod uwagę nasza wolność i nasza miłość. Dlate­go potęga Boga musi się inaczej ukazać: w Betlejem, w pokornej niemocy Jego miłości. Tam idziemy, tam zatrzymała się gwiazda. Prośmy Pana, aby zechciał nas nieustannie obdarzać tym proce­sem przemieniającym, który w życiu nigdy nie ma końca. Pro­śmy, abyśmy wciąż na nowo dochodzili do tego innego Boga; abyśmy mieli odwagę wyjść z naszych wyobrażeń i marzeń, by szukać Go w pokorze wiary.

W ten sposób doszliśmy do drugiego aspektu wydarzenia w Jerozolimie. Chodzi o język stworzenia i znaki religijne, które prowadzą przez jakiś odcinek drogi, ale nie dają ostatecznej pew­ności. Na końcu rnędrcy potrzebują jednak głosu Pisma święte­go. Dopiero ono potrafi wskazać im ostatni fragment drogi. To słowo Boże jest więc prawdziwą gwiazdą; to slowo Boże jest tą wielką „nową. gwiazdą, w której ze słabości ludzkiej mowy prze­bije nagle nieskończona siła świetlna Bożej prawdy i staje się dla nas drogowskazem. Za tą „nową” gwiazdą, za gwiazdą Bożego słowa, chcemy właśnie iść. A więc jeśli żyjemy tym słowem w Ko­ściele Boga, w którym owo słowo rozbiło swój namiot, to wów­czas idziemy drogą właściwą, to wówczas znajdziemy tę pewność, której nie mogą nam dać wszystkie inne znaki.

Święto Objawienia — podobnie jak Boże Narodzenie — w naszym kraju złączone jest z pewnymi obyczajami. Na drzwiach naszych domów wypisujemy liczbę roku i litery C + M + B, co najpierw oznacza: „Chrstus mansionem benedicat, Chrystus niech pobłogosławi ten dom. Prosimy Go więc, aby z nami za­mieszkał; aby ten dom ochronił i bronił przeciw wszelkiemu złu, przeciw wszelkiemu niebezpieczeństwu i przeciw wszelkim znisz­czeniom. Prosimy Go, aby ten dom otworzył szeroko w duchu prawdziwej miłości; aby uczynił zeń dom gościnny, w którym wszy­scy jesteśmy sobie bliscy; w którym wszyscy czasowo mieszkamy jako pielgrzymi Wiekuistego.

Litery te (C + M + B) przypominają w dalszej kolejności również imiona owych mędrców: Kasper, Melchior, Baltazar, które zanotowano już — aczkolwiek trochę w innej formie — bylo nie bylo w pierwszej połowie drugiego wieku. Oznacza to, że i my chcemy się dołączyć do grona tych Mędrców ze Wschodu; że my — pośrodku naszych domów i z prawdziwą wdzięcznością za te cztery ściany, jakie mamy — chcemy jednak pozostać wę­drowcami i pielgrzymami, którzy idą za gwiazdą. I jeżeli dobrze widzimy, możemy powiedzieć: w ciągu stuleci Mędrcy ze Wscho­du sami stali się gwiazdami, które nas prowadzą, które nam wska­zują, gdzie jest Chrystus. Każdy święty ma coś z takiej „nowej gwiaz­dy”; nagle z jakiegoś pierwotnie niepokaźnego, nic liczącego się czlowieka dzięki eksplozji światła — jak ze słowa Bożego zaczy­na bić blask prawdy, wskazując nam zarazem drogę.

I oto ostatnie wyzwanie tego dnia: Pan chce, abyśmy sami stali się także gwiazdami; aby również w nas nastąpił ten prze­mieniający wybuch wiary, dzięki któremu uwolni się światło, ja­kie Bóg w nas umieścił; abyśmy przez to znaleźli drogę i sami stali się znakami drogowymi. O to chcemy prosić Pana w ten świąteczny dzień. Amen.

Objawienie Pańskie 1999